Londyn: moje ulubione miejsca (dużo adresów)

Londynu nie da się przejeść, zawsze jest coś nowego do spróbowania. Za każdym razem, kiedy tu jestem, staram się z ciekawości zajrzeć do restauracji z listy najlepszych według National Restaurant Awards czy londyńskich oddziałów Eater i Time Out. Lista poniżej to wypadkowa tych wizyt.

Zauważam, że Londyn rozwija się w stronę bezpretensjonalnego trendu bistronomii, niezobowiązujących miejsc w stylu bistro, których tak bardzo brakuje w Warszawie. Przystępnych cenowo, ale z perfekcyjnym serwisem i ze świetnym jedzeniem. W stolicy Wielkiej Brytanii spotykają się wszystkie kuchnie świata, ale to azjatycka wydaje się mieć ostatnio najmocniejszą reprezentację.

Swoją listę rekomendowanych miejsc podzieliłam na trzy kategorie: „trzeba”, „warto” i „można”. Mam nadzieję, że będzie dla was pomocna. Nim się dokądkolwiek wybierzecie, sprawdźcie godziny otwarcia. Większość lokali ma przerwę pomiędzy dziennym a wieczornym serwisem. I nastawcie się na kolejki – zarówno do restauracji, jak i street foodu. W Londynie jednak nie oznaczają deficytu, ale obfitość i obietnicę wielkiej przyjemności.

TRZEBA

St. John Smithfield Bar and Restaurant – brytyjska klasyka
26 St. John Street, nieopodal Smithfield Market (jedna gwiazdka Michelin)

Pierwszym szefem kuchni, który z kości szpikowej uczynił gwiazdę swojego menu, był Fergus Henderson. Działo się to dawno, w 1994 roku, kiedy w okolicach londyńskiego targu mięsnego Smithfield, w miejscu po starej wędzarni, pojawiła się nowa restauracja. Wkrótce wszyscy o niej mówili za sprawą odważnej jak na tamte czasy propozycji – upieczonych kości szpikowych podanych z grzankami i sałatką z pietruszki. Do dziś to flagowe danie restauracji St. John, które rozpoczęło modę na filozofię „from nose to tail”. Trend okazał się ogólnoświatowy, dotarł także do nas, a nazwę wziął od tytułu książki samego Hendersona z przepisami na mało atrakcyjne kawałki mięsa, inspirowanymi tradycyjną kuchnią brytyjską. Idea zjadania całego zwierzęcia, a nie tylko polędwicy, to w sumie początek trendu zero waste, czyli niemarnowania żywności. O to samo w tym przypadku chodziło – o pełne wykorzystanie produktu. Odtąd kości szpikowe są stale obecne w londyńskich restauracjach – szpik znajdziecie w ramenie, daniach z Tajwanu, pomiędzy owocami morza czy w brytyjskiej fasolce. Kiedyś St. John było moim ulubionym miejscem w mieście, zaglądałam tu na welsh rarebit, czyli walijską grzankę z sosem worcester (7 £), i opisywane powyżej kości szpikowe z sałatką z pietruszki (11 £), które w połączeniu z piwem wprowadzały mnie w błogi nastrój. To się zmieniło, odkąd staram się nie jeść mięsa, niemniej jeśli nigdy w St. John nie byliście, musicie to koniecznie nadrobić. Ze wszystkich lokali Hendersona ten przy Smithfield Market, od 2009 roku utrzymujący gwiazdkę Michelin, lubię najbardziej. Zjecie tu szybki lancz, elegancką kolację, posiedzicie dłużej przy piwie w barze. Ta część jest tuż obok piekarni, siedzi się więc w oparach świeżo upieczonego chleba i lanego piwa. W sali oświetlonej rozproszonym światłem ze świetlika w dachu serwuje się sezonowe, ale rubasznie smakowite dania oparte na klasycznych brytyjskich recepturach (zdjęcia poniżej-materiały prasowe, fot. Stefan Johnson).

Bao – chińskie bułeczki w dizajnerskim wydaniu
31 Windmill St, Fitzrovia, 53 Lexington St, Carnaby, Netil Market, 13-23 Westgate St

Każdą wizytę w Londynie zaczynam od lanczu w Bao. Uwielbiam ten koncept, szczególnie jeden lokal tej małej sieci, który znajduje się we Fitzrovii (polecam zajrzeć na stronę, jest bardzo pomysłowa). Bao stworzyli Wai Ting i Shing Tat Chung, rodzeństwo z Hongkongu. Zaczynali parę lat temu od małego kramiku na Netil Market. Skorzystali z propozycji innego rodzeństwa, Jyotina, Karama i Sunainy Sethi Karamów, doświadczonych restauratorów od lat odnoszących sukcesy w gastronomii (należą do nich między innymi gwiazdkowe Trishna i Gymkhana), i uruchomili swój pierwszy lokal na Soho. Od razu ustawiły się do niego kolejki i właściwie stoją do dziś, szczególnie długie w porze lanczu oraz kolacji. Sukces wcale nie podbił cen – lancz kosztuje 15 funtów i składa się z trzech dań. Ostatnio podzieliłyśmy je z siostrą na pół. Było to bao z konfitowanym boczkiem, które spałaszowała Holly, niebywale chrupiący usmażony w panierce kawałek kurczaka w tajwańskim stylu oraz misa ryżu z bakłażanem w stylu mapo tofu rodem z Syczuanu. Zamówiłyśmy jeszcze, spoza zestawu, sałatkę z jarmużu upstrzonego konfitowanym żółtkiem i parmezanem (4 £) i byłyśmy bardzo kontente. Bestsellerem są tu oczywiście bao (4-5 £). Miękkie, obłoczne i rozpływające się w ustach ugotowane na parze bułeczki-poduszeczki. Złożone na pół jak kanapka, mogą mieć różny wkład: kawałek dorsza, wołowe żeberka czy rzepę daikon. Reszta karty to miks azjatyckich inspiracji z wybijającym się na pierwszy plan Tajwanem, skąd pochodzi żona Shing Tat Chunga – Erchen Chang. Wcześniej jadałam tu różne smakowite dania, które widzicie na zdjęciach: wołowinę z czipsem z bocznika mikołajkowego, konfitowanym żółtkiem i ze szpikiem na ryżu, sałatkę z malutkich i słodkich pomidorków zanurzonych w zredukowanym sosie śliwkowym i kacze serca w ostro-słodkim sosie z chili, czosnkiem i kandyzowaną dymką.

Xu Teahouse & Restaurant – herbaciarnia z grillowanym krabem
30 Rupert Street, Soho

Tak wyglądały luksusowe kluby w Tajpej w latach 30. Przynajmniej tak twierdzi Erchen, żona jednego z właścicieli, która, będąc małą dziewczynką, przesiadywała w nich na kolanach swojego dziadka. Xu znajduje się w samym środku Soho i jest najmłodszym dzieckiem rodzinnego klanu restauratorów, którzy spotkali się przy Bao, opisanym przeze mnie powyżej. Można się tu napić herbaty importowanej z Tajwanu, w tym mojej ulubionej wędzonej oolong, a przez cały tydzień, w godzinach 12-17, wziąć udział w niespiesznej ceremonii jej parzenia. Za 32 funty doświadczycie nawet czegoś więcej – herbata zostanie podana w komplecie dobranych do niej przekąsek, zarówno wytrawnych, jak i słodkich. W Xu można także zagrać w madżonga (5 £ od osoby za dwie godziny gry, do gry potrzebna jest czwórka graczy), wypić koktajl (polecam gin destylowany liśćmi herbaty), a przede wszystkim zjeść. Na przykład duszoną wołowinę ze szpikiem oraz gorące tosty z sepią i krewetkami. Po nocach śnią mi się gorące chińskie pączki, które zanurzałam w podanym w całości krabie. W skorupie, prócz jego delikatnego mięsa, znalazły się również kawior i fermentowane krewetki (14,50 £). Chętnie zjadłabym ponownie wszystkie pierożki, które znalazły się w karcie Xu, szczególnie te na bazie skrobi z taro (kolokazji konsystencją przypominającej trochę naszego ziemniaka; 8 £), a Kuchcik – xian bing nadziewane aromatyczną wieprzowiną i koprem włoskim z makaronem sojowym (5,75 £). Xu ma niepowtarzalny klimat i wystrój, wizyta tutaj wymaga czasu i celebracji. Zarezerwujcie sobie to miejsce na specjalne okazje.

Kiln – autentyczne dania z tajskiego tao
58 Brewer Street, Soho

Najlepsza restauracja 2018 roku według National Restaurant Awards. Inspektorzy Michelin, którzy przyznali jej wyróżnienie Bib Gourmand za wysoką jakość i dobrą kuchnię, radzą, by siadać za kontuarem otwartej kuchni. Po wizycie tutaj dodam, że to jedyne miejsce, szczególnie na samym końcu, przy grillach, gdzie w ogóle warto usiąść. Reszta naprawdę nie ma sensu (jest jeszcze piwnica…). Warto więc stanąć w kolejce, zagadać z menadżerem i czatować na wolne miejsca tuż przy palnikach. Jest gorąco jak diabli, ale można podglądać, jak przy tradycyjnych azjatyckich grillach tao (przypominających wiadra na glinianych palnikach, opalanych węglem drzewnym) pocą się modni i wytatuowani kucharze. A przede wszystkim podpatrzyć, na czym polega technika tajskiego gotowania na otwartym ogniu, jak również cały koncept Kiln. Jednym z bestsellerów restauracji jest zapiekany w glinianym naczyniu makaron sojowy z mięsem kraba i boczkiem. Plastry boczku i mięso kraba układa się na dnie naczynia i wypełnia je makaronem doprawionym między innymi czosnkiem i sosem sojowym, po czym zalewa to rosołem. Przykrywa się i zapieka na grillu. To danie sprzedaje się w ilościach większych niż pozostałe i chyba wiem dlaczego. Jest pyszne i sycące, a w dodatku za tą sporą porcję trzeba zapłacić jedynie 6,75 funtów. Mniej więcej tyle samo płaciłam za oryginalny poo ob woon sen w Bangkoku, a jeśli dodać do tego lokalizację w Londynie, na Soho – to rzeczywiście niewiele. Karta nie jest długa i składa się z oryginalnych tajskich dań z wpływami kuchni Birmy, Laosu i chińskiego Junnanu w nowoczesnym i świeżym wydaniu. Próbowałam jeszcze ciekawej i intrygującej sałatki z grzybów i fermentowanej ryby (7,50 £) oraz ciężkiego i niezwykle treściwego curry na łopatce wołowej ze świeżym imbirem (7,90 £). Za obiad dla dwóch osób, pięć dań z winem, zapłaciłam 55 funtów. Kiln to kolejny biznes Briana Hannona i Bena Chapmana, właścicieli innych docenianych i popularnych restauracji, jak Brat i Smoking Goat, o którym będzie parę słów poniżej.

Flor – głowy krewetek i chleb
1 Bedale Street, naprzeciwko Borough Market

Otwarte w lipcu 2019 roku bistro należy do tych samych właścicieli co Lyle’s, restauracja znajdująca się obecnie na 33. miejscu listy The World’s 50 Best Restaurants. Flor mieści się w pięknej kamienicy naprzeciwko popularnego Borough Market, w okolicach London Bridge. Na parterze można usiąść przy kontuarze otwartej kuchni i porozmawiać zarówno z kucharzami, jak i jednym z pomysłodawców tego miejsca, Johnem Ogierem. Wpadłam na niego podczas ostatniej wizyty i zasypałam go szczegółowymi pytaniami na temat potraw. Cierpliwie mi wszystko wytłumaczył i opowiedział też, dlaczego zdecydował się na kolejny biznes. Jak twierdził – z tęsknoty za nieformalną atmosferą barów. Rzeczywiście jest swobodnie, przynajmniej na dole, w sercu kuchni, bo nie zaglądałam na piętro, do którego prowadziły kręte schody. Są dwa dania, których trzeba tutaj spróbować. Pierwsze to krewetki, rozczłonkowane na głowy i tułów, podane oddzielnie, bo potraktowane też w różny sposób. Jak mówi John, niektórzy zjadają tylko korpusy krewetek, głów nie tykają, bo to rzecz dla kulinarnych dewiantów. Wymaga pobrudzenia się, a przede wszystkim wessania się w krewetkowy mózg, który, potraktowany grillem, jest pełen aromatów ogniska i mocnych krewetkowych, wątróbkowych smaków. Ja wysiorbałam je do ostatniej kropelki i zrobiłam to, przyznaję, z wielką przyjemnością. Korpusy były nie mniej smakowite, podane na zimno, jędrne i sprężyste, w rześkim towarzystwie cytrynowego japońskiego dressingu yuzu kosho (19 £). Flor słynie także z flatbreadów – i słusznie. Ten pod nazwą New England clam pie okazał się niezwykle pulchnym chlebkiem z małżami i brzytwami duszonymi w winie, przykrytymi tłuściutką kołderką z angielskiego sera spenwood i oprószonymi świeżą trybulą (9 £). Brytyjska wersja amerykańsko-włoskiej pizzy, czyli idealne podsumowanie szaleństwa inspiracji, z których czerpie tutejsza kuchnia. Mniej mi smakowało brandade z dorsza podane jak crème brûlée (13 £), bo chociaż było na nim sporo pikantnej marynowanej papryki, to okazało się zbyt ciężkie i tłuste. Flor działa także w charakterze rzemieślniczej piekarni, więc nawet jeśli wpadniecie tu na chleb z masłem, to i tak wyjdziecie zachwyceni.

Barrafina – prawdziwy tapas bar
Dean Street, 26-27 Dean Street (jedna gwiazdka Michelin), 10 Adelaide Street, Charing Cross, 43 Drury Lane, Covent Garden, Coal Drops Yard, Kings Cross

Po wejściu do Barrafiny można zapomnieć, że jest się w Londynie. Brytyjska grzeczność i stonowanie zostają za drzwiami, gdy zderzają się z temperamentem uwijających się w otwartej kuchni południowców. Granicę pomiędzy gotowaniem a jedzeniem wyznacza długi marmurowy bar szczelnie oblepiony klientami spragnionymi interakcji z kucharzami, ich uśmiechu i spontaniczności. Leje się wino, z dłoni ścieka tłuszcz z głęboko smażonych potraw, goście zaglądają sobie w talerze i zamawiają to, co sąsiedzi. Wszyscy chcą znaleźć się w słonecznej Hiszpanii, gdzie nikt nikogo nie rozlicza z wypitych procentów ani zjedzonych kalorii. Są cztery bary Barrafiny w Londynie, ten przy Dean Street został wyróżniony jedną gwiazdką Michelin. Wybierzcie ten, który jest wam po prostu po drodze, i tak będzie bosko. Ja do Barrafiny wybrałam się z moją szkocką rodziną, siostrą i macochą. Obsługiwał nas szpaler rzutkich i zabawnych kucharzy, piłyśmy wyborną cavę, a na talerzach znalazły się najbardziej udane hiszpańskie przekąski, którymi łatwo było się dzielić. Były wśród nich chrupiące chipirones (smażone w głębokim tłuszczu malutkie kalmary; 10 £), krokiety z dorsza z pysznym aioli (7,50 £), papryczki pimientos de padrón (7 £), chorizo ibérico (12 £), doskonała ośmiornica po galisyjsku (17 £), a także podane na mikrogrillu jagnięce cynaderki (10 £), którymi zajadała się moja macocha. Fiesta!

Hoppers – placki i drinki ze Sri Lanki
49 Frith St, Soho, Unit 3, 4 Pancras Square, King’s Cross (otwarcie planowane na luty 2020), 77 Wigmore Street, Marylebone

Modna restauracja, a zarazem koktajlbar, w ciągu czterech lat od otwarcia doczekała się kolejnych lokalizacji. Dziś mieści się w dwóch, a niebawem przybędzie jej trzecia, przy Pancras Square King’s Cross. Kusi, jak na samym początku, autentyczną kuchnią ze Sri Lanki. Hoppers w ekspresowym tempie zdobył maksymalną liczbę gwiazdek od wszystkich znaczących londyńskich krytyków kulinarnych. Właściciele to wspomniane wcześniej indyjskie rodzeństwo restauratorów – Jyotin, Karam i Sunaina Sethi Karamowie, twórcy wielu sukcesów gastronomicznych w Londynie. Można zjeść hoppersy, czyli tradycyjne placki ze Sri Lanki, cudownie lekkie i elastyczne, bo zrobione z mąki ryżowej, mleczka kokosowego i ze sfermentowanego masła. Uformowane są w kształt miseczki i podawane z jajkiem w środku. Towarzyszą im trzy bardzo intensywne sosy – pol sambal, seeni sambal i zielony od kolendry chutney (zestaw: 4,50 £). Z dań głównych świetne są kari, na przykład miękkie, rozpadające się w ustach i mocne w smaku black pork kari (9 £). Można tu także wpaść na lancz (19,50 £) albo na fantazyjne drinki na bazie arracku i skubnąć coś niezobowiązującego przy barze. Lokale są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, kuchnia przepyszna, a entourage iście bajkowy, więc przyjdźcie tu koniecznie na randkę.

Koya Soho & City – japoński udon z angielskim bekonem
50 Frith Street, Soho, 10-12 Bloomberg Arcade, City
Tuż za ścianą Hoppersa na Soho działa bar z udonem. Japoński alkaiczny makaron podają tu klasycznie, w wersji ciepłej i zimnej, bawiąc się jednak konwencją i dorzucając do niego angielskie składniki. Na śniadanie zjecie tu udon english breakfast z bekonem, jajkiem sadzonym i grzybami shitake (11,80 £), a na obiad boczek kakuni duszony w słodkim cydrze i podany z ostrą angielską musztardą (7,70 £) lub flagowy, od podstaw robiony ręcznie na miejscu udon z kością szpikową. Owe kontrastowe połączenia kultur kulinarnych w ustach nabierają sensu – boczek doskonale współgra ze słodkością cydru, a tłustość szpiku uzupełnia się z jędrnymi kluseczkami. W karcie są także mniej pokręcone wersje japońskich klasyków – czysty kake udon (7,20 £) czy kitsune udon z moim ulubionym słodkim tofu (9,70 £). Bardzo lubię ten bar, szczególnie kącik przy oknie, gdzie można przycupnąć przy gorącej misie z makaronem, oprzeć się o niski drewniany blat i podglądać życie na ulicy ze starą, dobrą Nirvaną z głośników w tle.
Beigel Bake – słynne bajgle z peklowaną wołowiną
Brick Lane Bakery 159 Brick Ln

Sklepy z bajglami są dwa obok siebie, z żółtym i białym szyldem, skierujcie się jednak do tego drugiego, bo tylko tu bajgle warte są swojej legendy. Ja nie wyobrażam sobie bez nich pobytu w Londynie, zwłaszcza że są na trasie do moich ulubionych vintage shopów. Kiedyś jadałam te najbardziej klasyczne, czyli z różowiutką soloną wołowiną, ze słodkimi korniszonami i z ostrą angielską musztardą, dziś wybieram te z jajkiem na twardo. Wygłodniały tłum obsługują budzące respekt sprzedawczynie zwracające się do klientów czułym zwrotem „my darling”. Precyzyjnie i szybko rąbią mięso, sprawnie zsuwają je prosto w głąb bajgli i dosłownie jednym ruchem ręki wrzucają to do papierowych torebek. Tu trzeba mieć refleks i odliczone pieniądze, bo kolejka za plecami niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę.

Cakes and Bubbles – desery od najlepszego cukiernika na świecie
70 Regent Street, Soho

Tuż obok Piccadily, w samym centrum Londynu, na ciągnącej się łukiem reprezentacyjnej Regent Street, znajduje się niezwykłe miejsce. Sygnowane nazwiskiem Alberta Adrii, uznanego w 2015 roku za najlepszego cukiernika na świecie, brata słynnego szefa kuchni Ferrana Adrii. Rodzeństwo od czasu El Bulli zbudowało już prawdziwe imperium restauracyjne, ale głównie w Hiszpanii. W Londynie zaś można zjeść niektóre z flagowych deserów Alberta, w tym sfery z owoców liczi podanej pomiędzy płatkami świeżej róży. Rodem z restauracji Adrii jest także koncept menu degustacyjnego złożonego z samych deserów (sześć deserów w cenie 32 £ lub 42 £ z kieliszkiem szampana), ale trudno je przejeść. Lepiej wybrać parę i niespiesznie się nimi delektować. Najbardziej zapamiętałam sernik podany w formie gomółki sera oraz jajko na twardo, które okazało się hiszpańskim flanem. Więcej zobaczycie na filmiku, który nakręciłam na miejscu. To było niezwykle przyjemne i pełne niespodzianek doświadczenie, które z pewnością będę chciała powtórzyć – i popić kolejnym kieliszkiem szampana. Przed wizytą konieczna jest rezerwacja, a w jej trakcie, online, można wpisać okazję. Ja świętowałam tu urodziny kumpla, więc pod koniec zaskoczono nas jeszcze deserem udekorowanym świeczkami do zdmuchnięcia.

WARTO

Kricket – bistro z nową kuchnią indyjską
12 Denman Street, Soho

Lancz w bistro Kricket zrobił na mnie takie wrażenie, że przy płaceniu rachunku kupiłam także książkę kucharską wydaną przez restaurację, mając nadzieję, że podobną ucztę uda mi się kiedyś odtworzyć w domu. Po pierwsze zaskoczył mnie sam koncept – neobistro z kuchnią indyjską w brytyjskim wydaniu? Kuchnia Indii wydawała się nie mieć do tej pory innego oblicza prócz tego znanego z Ealing Broadway, pod postacią zeuropeizowanych dań w stylu butter chicken masala. Kricket wywrócił ten porządek do góry nogami. Największe wrażenie zrobił na mnie wtedy chrupiący kurczak bazujący na recepturze z Kerali, stanu w południowo-zachodnich Indiach – ostry od chili, aromatyczny od kurkumy, nadzwyczajnie chrupiący, podany z majonezem na bazie liści curry w modny minimalistyczny sposób (8,50 £). Dziś znaczna część menu bazuje na warzywach, jest między innymi fenomenalna dynia z serkiem paneer, orzechami laskowymi, ryżem i intensywnym aromatycznym sosem makhani (10 £), a także ciekawie podana pakora, słodkie ziemniaki czy koper włoski, a do tego pyszne mięsiste chlebki kulcha. Jeśli lubicie indyjskie smaki, zajrzyjcie tu, by spróbować ich w wersji pozbawionej cepelii i z nowoczesnym twistem.

Leroy – bistro z kolekcją winyli
18 Phipp Street, Shoreditch (jedna gwiazdka Michelin)

Na początku ogarnęła mnie konsternacja. Czy jestem w dobrym miejscu? Obejrzałam dokładnie przedziwny, trójkątny lokal z zewnątrz i zajrzałam mu do wszystkich okien w poszukiwaniu drzwi wejściowych. Kiedy już je odnalazłam, po wejściu do środka dostrzegłam jedynie bogatą kolekcję winyli. Paru pracowników odnotowało moje wejście, uśmiechnęło się do mnie serdecznie i tyle. Stałam w wejściu, przyglądając się, jak jeden z nich nastawia swoją ulubioną płytę. Dopiero za jego plecami dostrzegłam piękny marmurowy bar, który oddzielał małą kuchnię od reszty sali. Siadłam śmiało najbliżej jak się dało szefa kuchni i zajrzałam mu do garnków. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie nowe bistro prowadzone przez duet sommelierów, Eda Thawa i Jacka Lewensa, oraz kucharza Sama Kamienki, które w 2019 roku zdobyło gwiazdkę Michelin. Inaczej, bo bardziej formalnie. Tymczasem tu panowała atmosfera jak na domówce, a wnętrze wyglądało jak facjatka Ani z Zielonego Wzgórza. Karta okazała się króciutka, a to, co z niej wyłowiłam, szczerze wam polecam, chociaż menu zmienia się często: ikrę dorsza z crème fraîche (6 £), pstrąga z ogórkami na słodko (12 £), cieniutką tartę ze skarmelizowaną endywią (13 £), wreszcie sałatkę z cykorii z orzechami i miso (7 £), którą od tamtego czasu próbuję powtórzyć w domu. Na taką prostą, złożoną dosłownie z paru produktów kuchnię chętnie wrócę.

Smoking Goat – tajskie BBQ
64 Shoreditch High Street

Starszy brat restauracji Kiln, również oparty na tajskim grillu. Od mojej ostatniej wizyty w tym miejscu minęły cztery lata i od tamtej pory ceny mocno poszły w górę. Sprawdziłam w notatkach – za grillowane przegrzebki w 2016 roku zapłaciłam 3,70 funta, dziś kosztują 7,80. To było tuż po otwarciu Smoking Goat w małym barze przy Denmark Street, na oko wyglądającym na inwestycję niskobudżetową. Wybrałam się tam z moim kolegą fotografem i w tłoku, wciśnięci między innych gości, z trudem manewrowaliśmy sztućcami. Lokal od razu odniósł sukces i zapoczątkował w Londynie trend na nu thai, czyli autentyczną kuchnię tajską zrywającą z jej turystyczną wersją opartą na pad thai. Pamiętam, że zjadłam wtedy słodkie od glazury baranie żeberka podane z sałatką z ogórków i mięty oraz całą grillowaną makrelę z chrupiącą skórką, oprószoną świeżą kolendrą. Dziś Smoking Goat mieści się w innej lokalizacji i nie jest małym barem, a sprawnie działającą dużą restauracyjną maszyną, choć klimatem dalej przypomina industrialny pub. Jeśli chcecie zobaczyć, jak wygląda, zajrzyjcie do… Krakowa. Działa tam wierna kopia Smoking Goat, pod nazwą Molam. Stworzył ją Tomasz Muza, były head chef w Smoking Goat Soho, sous chef w Smoking Goat Shoreditch oraz sous chef w Kiln Soho. Dodam tylko, że zjecie u niego równie dobrze jak w Londynie.
26 Grainsświątynia owsianki
1 Neal’s Yard, Seven Dials, 2-3 Stoney Street, naprzeciwko Borough Market

Odgrażałam się kiedyś, że owsianki do ust nie wezmę, bo jeśli mam wybór, to nie przymuszam się do końskiej diety dla sportowców. Ignorowałam więc długo lokal, wokół którego powstał już cały kościół wyznawców i naśladowców i który zdobył dodatkową rzeszę wielbicieli za sprawą receptur zebranych w książce „26 Grains”. Był jednak grudzień, pogoda pod psem, a okolica urokliwa, bo Seven Dials słynie z pięknych dekoracji świątecznych. Zajrzałam więc do świątyni owsianki i się zachwyciłam. Chylę czoła przed mnogością pomysłów, na jakie, na słodko i wytrawnie, doprawia się tu misę owsianki. Z tym że swoich zasad nie porzuciłam i z krótkiego menu wyłowiłam jedną z niewielu pozycji niebazujących na owsie. Był to w pełni roślinny, ale bardzo treściwy zimowy gulasz z różnych warzyw korzeniowych z kapką crème fraîche i pajdą chleba z masełkiem. Nie myślcie zatem, że 26 Grains to miejsce tylko na śniadanie – i nastawcie się na kolejki. Osób na końskiej diecie jest na świecie sporo.

Bun House – obłoczne kantońskie bułeczki
26-27 Lisle Street, Soho

Bun z jajecznym kremem kokosowym czy bun z jagnięciną i kuminem? Wszystkie farsze robionych na parze leciutkich i obłocznych bułeczek to delikatesy. Wybór jest duży, a bułeczki tanie i idealne do zabrania na wynos (wszystkie kosztują jedyne 2,50 £). Wpadam tu, kiedy złapie mnie nagły głód w trakcie spaceru po Soho. W menu prócz bułeczek są też mniejsze i większe dania, które można zjeść przy stoliku, w tym parę smaczków w stylu flaczków z chili (4,80 £). Jest też micha ryżu ze słodko-pikantnym jajkiem (4,80 £) i curry z rybnymi pulpecikami (4,80 £). Lokal na początku mieścił się na rogu Greek Street i Old Compton Street, w przepięknej zielonej przestrzeni, która teraz jest herbaciarnią Wun’s (więcej o tym miejscu poniżej) tych samych właścicieli (Z He i Alex Peffly). Bun zaś przeniósł się bliżej gejowskich klubów Soho.

Wun’s Tea Room and Bar – herbatka z kantońskim boczkiem
23 Greek Street, Soho

Tam, gdzie do niedawna stały parowniki Bun House, ustawiono stoliki, przy których można delektować się herbatką i przekąsić coś konkretnego. To, co się nie zmieniło, to działający w piwnicy klimatyczny bar i restauracja z wystrojem rodem z filmów Wong Kar-Waia. Obsługa jest tutaj niemiłosiernie opryskliwa i paradoksalnie to część przyjemności, szczególnie jeśli jest się besztanym przez starą Chinkę. Karta ma lepsze i słabsze momenty, do lepszych na pewno można zaliczyć boczek, a dokładniej sugar skin fatty Iberico char siu, o którym pisały już chyba wszystkie londyńskie gazety. Rzeczywiście jest fenomenalny i pod słodką chrupkością skórki dosłownie rozpływa się w ustach (14,80 £). Jeszcze dłuższe od inspirowanego Kantonem menu jest menu koktajli, a w nim takie cuda jak shiso z ogórkiem czy czarny sezam z bananem, wszystkie oczywiście na porządnych procentach.

Pophams Bakery – perfekcyjne francuskie wypieki
19 Prebend St, Islington, 197 Richmond Road, Hackney, Arcade Food Theatre 103-105 New Oxford Street

Nazwę tej piekarni słyszałam już parę razy. Za każdym razem wypowiadaną konfidencjonalnym szeptem. Dostałam też cynk od całej w mące Moni Waleckiej, najlepszej piekarki w Warszawie, że powinnam spróbować wypiekanych w Pophams francuskich słodkich wypieków. Nie chciało mi się jechać aż do Islington czy Hackney, więc ucieszyłam się, że mała filia piekarni otworzyła się w samym centrum Londynu, w Arcade Food Theatre, eleganckim i nowoczesnym food court przy New Oxford Street. Degustacja wypadła nader korzystnie, musiałyśmy ciągnąć losy, która z nas, moja siostra czy ja, zje ostatnie okruszki. Najbardziej smakował mi mini chocolate hazelnut praline, szeleszczące nieskończoną liczbą cieniutkich listkujących się warstw zlepionych obłocznym kremem ciastko. Pochłonęłyśmy jeszcze świąteczny mince pie oraz poached quince & brown butter custard danish, kontemplując staranność i perfekcyjność wypieków.

MOŻNA

Pleasant Lady
23 Greek Street, Soho

Chwila nieuwagi i można przeoczyć panienkę z okienka, która smaży kantońskie naleśniki jianbing tuż za ścianą herbaciarni Wun’s. Okno otwiera się koło południa i nie zamyka do ósmej wieczorem. Menu jest krótkie, bo bazuje na smażonych na oczach zamawiającego naleśnikach. Kolejka posuwa się więc w powolnym tempie. Można wziąć całego naleśnika albo połówkę. Z automatu lądują na nim jajko sadzone, świeże zioła, sałatka, olej chili oraz sos z fistaszków. Mięsożercy mogą jeszcze dorzucić wieprzowinę, kurczaka albo jagnięcinę. Porcja kosztuje około 6 funtów, ale jeśli wziąć pod uwagę, że wszystko jest robione od podstaw na miejscu, to całkiem fair.

On the Bab – koreański street food
36 Wellington St, Covent Garden, 9 Ludgate Broadway, St Paul’s,
305 Old Street, Shordeitch, 9a Archer St, Soho

Sieć lokali, które zrobiły furorę w Paryżu, a potem w Seulu, ma aż cztery lokalizacje w Londynie. Specjalizuje się w zabawnych interpretacjach koreańskiego street foodu i przyciąga nie tylko wylansowanych Azjatów. Nazwa nawiązuje do jednego z podstawowych produktów kuchni koreańskiej, czyli ryżu (bab). Z niego są robione nadziewane serem i kimchi ostre arancini (4,70 £) i na nim podaje się bibimbap (9,80 £). Koniecznie musicie spróbować tutejszych bułeczek (dwie sztuki – 10,50 £), do wyboru są z wołowiną bulgogi, ostrymi kurczakiem lub wieprzowiną albo pasztetem krewetkowym, a wszystko popić ryżowym destylatem soju w klasycznym koreańskim wydaniu lub w wersjach smakowych – śliwkowej, malinowej, ziołowej. 

Jen Cafe – babcine pierożki
4-8 Newport Pl, Chinatown

Tej witryny w samym środku Chinatown nie sposób pominąć. Pomiędzy innymi – z dyndającymi w oknach napompowanymi kaczkami po pekińsku i księżycowymi ciastkami z solonym jajkiem – znalazła się przestrzeń dla starszej pani lepiącej pierożki. To Jen Cafe, miejsce stare jak świat, całe zielone i śmierdzące starym mopem z niezmienianą od lat wodą w wiadrze. Ma urok polskich barów mlecznych, tyle że w azjatyckim wydaniu. Lubię czasami wpaść tutaj na pierożki i zagryźć je chrupiącym morning glory w ostrygowym sosie.

Poppies Fish & Chips
6-8 Hanbury St, Spitalfields

Jeśli już musicie jeść fish and chips, to proponuję wam miejsce, które polecają sobie wszyscy. W Poppies dorsz rzeczywiście jest świeżutki i chrupiący, a zatem jest szansa, że frytura nie będzie do was wracać nocami, a porcja mushy peas (uwielbiam!) oraz frytki z octem będą przywoływać tylko dobre wspomnienia.

Lem Lem  

Jeśli nigdy nie próbowaliście etiopskich naleśników o mocno sfermentowanym smaku i ciekawej teksturze, zajrzyjcie do Lem Lem. Kiedyś stacjonował na Netil Market, dziś informacji o jego lokalizacji trzeba szukać na profilu Lem Lem na Instagramie. Specjalizuje się w african modern kitchen. Zjecie tu między innymi afro taco z dynią i jagnięciną, za które bar dostał wyróżnienie od tygodnika „Time Out”.

The Full Nelson Bar & Veggie/Vegan Kitchen – wegański junk
47 Deptford Broadway

Tutaj wszystkie chwyty są dozwolone, łącznie z tym ujętym w nazwie lokalu, przygwożdżającym kark do ziemi, nazwanym tak na cześć brytyjskiego generała Nelsona i jego koncepcji obezwładniania przeciwników podczas bitwy pod Trafalgarem. Frytki z kiszoną kapustą, kalafior w cieście piwnym, a może burger z roślinnym kurczakiem i jalapeño? Przyszykujcie się na nokaut nieprzyzwoicie smacznego, soczystego i sowicie doprawionego wegańskiego junk foodu. To właśnie w Nelsonie zjadłam wreszcie udaną wersję wegańskiego burgera, soczystą i pełną smaku, w niczym nieprzypominającą suchych wiórów w siermiężnych bułach, którymi czasami zdarza mi się zatykać w Warszawie.

Pizza Pilgrims – pizza z Neapolu
Kingly Court, 11 Kingly St, Carnaby, 23 Garrick St, 8 Brown’s Buildings, 15 Exmouth Market,
11 Dean St, Soho

Pizzerii w Londynie nie brakuje, ale na szczególną uwagę zasługuje sieć Pizza Pilgrims z neapolitańską pizzą i wysokiej jakości włoskimi składnikami. Lubię ich narożny punkt w Soho, gdzie zajadając pizzę, można kontemplować ruch na ulicy i zjeść ekspresowy obiad – w ciągu kilkunastu sekund od zamówienia z reguły jest już gotowy. Pizza, wypiekana w neapolitańskim piecu, ma aromat ogniska i dobrze spieczony rant. Polecam tę z pikantną ’ndują (spicy calabrian pork sausage, 9 £).
Chettinad Restaurant – autentyczna kuchnia południowych Indii
16 Percy Street

Zjadłam tu bardzo dobre dosy, na których punkcie mam małą obsesję. Klimat nieco stołówkowy, wewnątrz praktycznie sami Hindusi.

Cereal Killer Cafe – bar z płatkami śniadaniowymi dla kidultów
139 Brick Lane

Kiedy ostatnio jedliście płatki śniadaniowe zalane mlekiem? W Cereal Killer Cafe, lokalu założonym przez wytatuowanych i brodatych bliźniaków, jest ich nieskończony wybór. Pudełka z kolorowymi płatkami z całego świata wypełniają wszystkie ściany tego osobliwego baru. W menu, prócz płatków, które można skomponować samodzielnie (do wyboru różnego rodzaju mleka i dodatki), są także tosty, na przykład z drożdżową pastą marmite, oraz mleczne koktajle.

Boxpark – kontener z modą i jedzeniem
2-10 Bethnal Green Raod

Kilka przemysłowych kontenerów ustawionych jeden na drugim służy za pomieszczenia modnych butików oraz barów ze street foodem i z koktajlami. Po zakupach można skubnąć burgera z chipotle w barze Bukowski, wieprzowe żeberka z amerykańskiego Porky’s, wegańskie jedzenie w CookDaily, a wszystko popić drinkiem lub modnym piwem rzemieślniczym. Na dole działa jeden z punktów popularnej sieci pizzerii Voodoo Ray’s.
Pump – targowisko kalorii
168 Shoreditch High Street

Mieszanka koreańskiego, meksykańskiego i angielskiego junk foodu. Znajdziecie tu sprzedawanego w papierowych tutkach, obsypanego popcornem i zalanego sosem majonezowym kurczaka smażonego w głębokim tłuszczu, lody w bąbelkowych waflach, hamburgery, steki i taco. Nic, co was zaskoczy, ale może dobrze wyglądać na Instagramie.

MARKETY

Borough Market – zjecie tu jajka po szkocku, wszelkiej maści pie i zapiekanki oraz ostrygi. Piękne, ażurowe wnętrza marketowej hali skrywają również stoiska z rybami, owocami morza, truflami i serami. Nieopodal działa jedna z filii 26 Grains oraz bistro Flor, o którym pisałam powyżej.

Broadway Market – znów wracamy na Hackney, by skubnąć brytyjskiej kaszanki, haggis oraz aromatycznej i chrupiącej wieprzowiny z BBQ, a nawet by kupić odpowiednie drewno do wędzenia obiadu. Wzdłuż długiej ulicy, na której pośrodku stoją kramy z jedzeniem, działają przytulne i modne kawiarnie, księgarnie i piekarnie, w których chce się zostawić sporą sumę pieniędzy.
Polecam też przespacerować się wzdłuż Regent’s Canal, aż do Crate Brewery, gdzie można się napić piw rzemieślniczych i zjeść pizzę w tłumie rozbawionych londyńczyków balansujących pomiędzy krawędzią szklanki a kanału.
Gdzie jeszcze warto zajrzeć?

Fabrique – szwedzka sieciowa piekarnia i kawiarnia z wyśmienitym wyborem pieczywa (od 8 do 11 funtów za bochenek), pachnąca jeszcze ciepłymi bułeczkami kanelbullar z kardamonem, cynamonem i cukrem (2,50 funta).

Fuckcoffee – alternatywna kawiarnia z powiewającymi przed wejściem demonstracyjnie chorągiewkami UE serwuje kawy parzone alternatywnymi metodami.

Yauatcha – jedna w Chinatown, druga w City. Pierwsza ma gwiazdkę Michelin i działa bez przerwy, którą robi sobie większość restauracji. Co więcej, w tych mało popularnych godzinach właśnie, czyli pomiędzy 15 a 18, można tu zjeść lunchowe tasting menu za jedyne 30 funtów za dwie osoby. Ten „fancy” fine dining specjalizuje się w dim sum.

Som Saa – ciekawe, nowoczesne wydanie kuchni tajskiej z wyśmienitym wyborem curry i dań z woka (między innymi kurczak w liściach chryzantemy czy chrupiąca wieprzowina w limonce kaffir).

Dopisujcie swoje adresy, do zobaczenia w Londynie!

Pin It on Pinterest